rolikman rolikman
107
BLOG

"Nadziejowcy"

rolikman rolikman Rozmaitości Obserwuj notkę 0

Wychodzę z gabinetu pod wrażeniem tej rozmowy i jeszcze przez minutę, może dwie czekam na obiecaną wizytówkę z adresem mailowym. Stoję w poczekalni i spoglądam na siedzącego obok, zastygłego w nieruchomym skupieniu, staruszka w kusej znoszonej marynarce i kraciastym krawacie, jednym z tych, jakie powinien był nosić w zaprzeszłym czasie mój dziadek. Nie ulega wątpliwości: wizyta tutaj ma dla niego specjalny, odświętny charakter. To przypuszczalnie jeden z tych bezdomnych, którzy nie mogą poradzić sobie z własną samotnością i opuszczeniem – szukający kontaktu z potrafiącym go wysłuchać drugim człowiekiem, nie tyle nawet rozmówcy, co przede wszystkim słuchacza. Zgaduję, że w tym swoim wsobnym zamyślonym skupieniu, mężczyzna ćwiczy właśnie przygotowany na dzisiejszą wizytę monolog.

Zanim odbiorę wizytówkę i raz jeszcze odnotuję zaskakująco silny uścisk dłoni Pani doktor Anety Obcowskiej, mój wzrok spoczywa przez moment na krzykliwym i niemiłosiernie zdefasonowanym nakryciu głowy, nerwowo przestającej z nogi na nogę, kobiety w bliżej nieokreślonym wieku. Zaraz potem widzę jej zniszczoną, mam niemal pewność, że nie wyłącznie wskutek upływającego czasu – twarz. W jej napiętym wyrazie dominują wyostrzone, spotęgowane, rzec by można, niepokojąco przyczajone oczy. Wyczuwalna jest aura napięcia spowijająca tę postać, od patrzenia na którą odrywa mnie skierowany ku górze, wachlujący powietrze, usztywniony mocno znoszonym już opatrunkiem palec, zdaje się serdeczny, który należy do wyraźnie czymś pobudzonego, kostropatego mężczyzny, niecierpliwie kiwającego się w samym rogu poczekalni, tuż obok gabinetu, w którym przyjmuje właśnie przemiły i dystyngowany emerytowany chirurg, pan doktor Stanisław Strómiłło. Powinienem był się tego domyślić: właścicielem sztywnego „serdecznego” jest obywatel, który kilkanaście minut wcześniej bezceremonialnie wtargnął wraz ze swoim ledwie trzymającym się kupy opatrunkiem do gabinetu mojej rozmówczyni, tłumacząc względami pośledniej natury powody, dla których nie zdążył na zaordynowane wcześniejsze rzeczonego opatrunku zmiany.

Już na zewnątrz, w drodze do samochodu, przechodzę obok „Przystani”, prowadzonego przez Caritas Archidiecezji Warszawskiej schroniska dla bezdomnych mężczyzn i przez chwilę, wciąż wsłuchany w zwolna przygasające we mnie echo słów Pani Doktor: „To jest nasz zawód i nas to nie boli (…) nie ma powodu nadymać się pomocą dla innych”, stoję wpatrzony w pamiątkową tablicę, usytuowaną przy wejściu na Cmentarz Powstańców Warszawy –  nekropolię tych, którym odebrała nadzieję rozpętana Historia. Zapalczywa i bezkrytyczna, obrócona w gruz i proch, nadzieja powstańców sprzed lat prawie siedemdziesięciu, a tuż obok, jak sami lubią o sobie mówić, „Nadziejowcy” – ze swoją, ale nade wszystko swoich bezdomnych pacjentów, odradzającą się, ponownie budzącą się do życia nadzieją. Wokół zieleń traw i szumiące drzewa.

Otwarte drzwi nadziei

Jest takie miejsce na Woli w Warszawie, o którym próżno szukać wzmianki w krajowych i stołecznych bedekerach – bowiem nie architektura czy historia i z pewnością nie uroda tego miejsca stanowią o jego odrębnym i wyjątkowym charakterze. Dla postronnych, uwikłanych w codzienne i spieszne, utylitarne i merkantylne sprawunki oraz prywatne i zawodowe zaangażowania, obywateli tubylczych i przyjezdnych – miejsce to anonimowe, bezładnie rzucone pomiędzy zadrzewione i o tej porze roku „zazieleniające się” warszawskie cmentarze. Z kolei dla oszołomionych zgiełkiem rozpędzonego świata, wścibskich mediów – miejsce zasadniczo nieuchwytne, bo zgoła nie przystające do, uchylających ciemną stronę życia, mizdrzących się do nas i nachalnie przelewających przez telewizyjne ekrany – komercyjnych reklam. To miejsce w wirtualnym królestwie propagandy konsumpcyjnego kredytu i ułatwionego „życia na procent” – programowo nie-spektakularne i dlatego skazane na banicję do krainy medialnego niebytu.[1]

Właśnie dlatego Przychodnia dla Ludzi Bezdomnych przy ul. Wolskiej 172 w Warszawie, bo o tej oto stołecznej reducie człowieczeństwa tu rozprawiam, to miejsce – świadectwo, które odsłania wstydliwie skrywaną i skwapliwie przemilczaną, lecz przecież otwartą i bolesną, niedającą się pospiesznie zajodynować moralną, na ciele metropolitalnego Miasta i europejskiego Państwa, ranę bezdomności. To miejsce nagromadzonego i skondensowanego na 100 metrach kwadratowych służącej bezdomnym pacjentom powierzchni, wymykającego się obowiązującym i szykownym materialnym i pieniężnym regułom carpe diem, wydobycia na jaw skandalu społecznego i instytucjonalnego wykluczenia i porzucenia: skrajnego ubóstwa, wyzutej z nadziei bezdomności, patologicznego uzależnienia i bezradności. 

Prowadzona pod auspicjami, istniejącego od ponad 20 lat, Stowarzyszenia Lekarze Nadziei, Przychodnia (jeden z trzech, obok krakowskiego i wrocławskiego, ośrodków Stowarzyszenia, którego siedziba główna znajduje się w Krakowie) to miejsce – kontrapunkt dla przytłaczających dzisiejszego człowieka – wielkiej i korporacyjnej, oraz tych małych, codziennych i naszych własnych – chciwości i zachłanności.

A przy tym miejsce magiczne, gdzie pośród bólu, cierpienia, udręki i mizerii wschodzi i rozkwita nadzieja właśnie. A wraz z nią, na przekór upokorzeniu i wykluczeniu, zepchnięciu na społecznie niedostrzegalny margines, pośród ran, ropni, odmrożeń, obrzęków, świerzbu, pasożytów skóry i odzieży – w metodyczny, sumienny, cierpliwy, prozaicznie nieefektowny, systematyczny, pokorny, cichy i skromny sposób – wydarza się skrojony na ludzką, a raczej arcyludzką miarę, najprawdziwszy w swej szczerej prostocie dar, chyba jednak cud ludzkiego miłosierdzia.  To tu przybysze z bezadresowego i wypartego ze społecznego pola widzenia, swoistego pod-świata kanałów, węzłów ciepłowniczych, piwnic czy ogródków działkowych, ludzie nazbyt często zapomniani i unieważniani przez legalny, praworządny, oficjalny świat, zakleszczeni w bezdomności i skrajnym ubóstwie, czasem także w niepełnosprawności fizycznej i umysłowej, nierzadko uzależnieni od podłych i niosących zniszczenie substancji, wykluczający siebie i wykluczeni przez innych – wraz z lekarską konsultacją i terapią, razem z dobrym i troskliwym słowem, mądrą radą, cierpliwie wsłuchanym w głos bezsilnej skargi moralnym wsparciem, a gdy trzeba: uczynnym i surowym skarceniem, za sprawą magicznej siły dotkliwego i wytrwałego solidarnego współodczuwania Lekarzy Nadziei, dostają szansę ujrzenia samych siebie w dobrych oczach tych, którzy są tu dla nich i tą swoją uczynną obecnością nadają sens ich życiu.

Każdy, nieubezpieczony i nieuprawniony, skądkolwiek przybywa, Warszawiak czy Kresowiak, Polak czy imigrant, tu na Wolskiej w Przychodni dla Ludzi Bezdomnych zastanie szeroko otwarte drzwi pomocy.

(...)

Andrzej Maśnica

Przeczytaj cały reportaż w portalu Nowa Debata

 O autorze:

Andrzej Maśnica (ur. 1962), publicysta, w latach 1990-2004 był członkiem redakcji „Stańczyka”. Publikował m.in. we „Wprost”, „Czasie Najwyższym”, „Myśli Polskiej”, „Nowym Świecie”, „Tygodniku Powszechnym”, "Rzeczach Wspólnych". Mieszka w Warszawie.

rolikman
O mnie rolikman

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości